Na Saturnie szaleją potężne burze. Nie są może tak spektakularne, jak chociażby Wielka Czerwona Plama na Jowiszu, ale mogą trwać równie długo – wykazały dokładne obserwacje sięgające w głąb warstw chmur Saturna.
Na Ziemi nigdy nie byliśmy świadkami czegokolwiek podobnego. Burze na Saturnie, które formują się co 20 lub 30 lat, są w stanie objąć swoim zasięgiem znaczne obszary planety, a przy tym mogą trwać miesiącami. Ze względu na swoją charakterystyczną barwę są czasem nazywane Wielkimi Białymi Plamami. Jednak mechanizm ich powstawania oraz przede wszystkim osiągania aż tak monstrualnych rozmiarów wciąż pozostaje dla nas niejasny.
Długofalowe skutki megaburz
Historia ich obserwacji zaczyna się w roku 1876. Odnotowano ich do tej pory sześć. Ostatniej z nich mieliśmy możliwość przyjrzeć się nieco bliżej. Rozwinęła się ona bowiem w momencie, w którym na orbicie Saturna znajdowała się wysłana w kosmos przez NASA sonda Cassini. Akurat ta megaburza trwała około 200 dni.
Jednakże nawet po ustaniu tych burz ich pozostałości są w dalszym ciągu obecne w atmosferze Saturna. Jednym z tego przejawów są wciąż trudne do wyjaśnienia anomalie chemiczne. Wykazały to analizy przeprowadzone przy pomocy radioteleskopów. Tego typu narzędzia są niezbędne, ponieważ dopiero przy ich wykorzystaniu dostrzegamy to, co jest w tym kontekście istotne. Przy pomocy zwykłego teleskopu możemy jedynie dostrzec niezwykle zamgloną atmosferę tej planety.
Amoniakowy grad
Do przeprowadzenia ostatnich analiz wykorzystano zlokalizowany w Nowym Meksyku radioteleskop Very Large Array. Astronomowie mieli nadzieję odnaleźć w atmosferze Saturna ślady ostatniej burzy, ale ku swojemu zaskoczeniu natrafili na pozostałości nie tylko wszystkich wspomnianych sześciu, z których pierwsza rozpętała się około 130 lat temu, ale nawet burzy, o której istnieniu jak dotąd nie wiedzieliśmy.
Atmosfera Saturna składa się głównie z wodoru oraz helu, ale jest tam też woda, metan i amoniak. Górne warstwy tamtejszych chmur składają się z amoniaku i lodu. Jednakże ostatnie badania wykazały, że w miejscach, w których szalały megaburze, poniżej warstwy chmur zaobserwowano niższe stężenie amoniaku. Co ciekawe, znacznie poniżej tych miejsc poziom amoniaku okazywał się nadzwyczaj wysoki. Wynikałoby zatem z tego, że istnieje jakiś mechanizm, coś w rodzaju windy, który sprowadza amoniak w głąb planety.
Naukowcy dostrzegają jednak potencjalne wyjaśnienie tej sytuacji. Otóż jest możliwe, że mamy tu do czynienia ze swoistym amoniakowym gradem. W rezultacie gradziny amoniaku opadają do niższych partii atmosfery, jednakże na pewnym etapie się zatrzymują, ponieważ przechodzą ponownie w stan ciekły. Najbardziej interesujący i intrygujący jest natomiast fakt, że proces ten potrafi trwać nawet ponad 100 lat po tym, jak sama burza już zaniknie.
Opis i rezultaty badań ukazały się na łamach pisma „Science Advances”, (DOI: 10.1126/sciadv.adg9419).
Źródło: Live Science, fot. NASA